Craxa pojechała śląską gwarą, a ja zacytuję refren jednej z piosenek NAS, który moim zdaniem bardziej pasuje: "Sto lat sto lat skurwysyny Wszyscy wam dobrze Legionista jednak winny? "Tylko burak nie podaje ręki. Wylazła mu słoma z butów" 18 Oct 2022 20:34:36 Lyrics to YA'AN Reguły i Zasady: Reguły, Zasady, Honor, Kodeks i Ulica Przyjaźń, Lojalność i tak dalej - mam wyliczać? Pierwszy tysiak - Sprawdzam! - Pierwsza cash. Tradycyjnie w Polsce bardzo hucznie obchodzimy wszelkie święta rodzinne. A czy może być większe święto niż moment założenia rodziny przez parę młodych ludzi? Wesela mają to do siebie, że obnażają wszelkie nasze słabości, kompleksy. Stroimy się, by pokazać innym gościom weselnym, że stać nas na drogie ciuchy. Codzienne troski topimy w litrach wódki, które pozwalają na oderwanie się od szarej rzeczywistości. O tym i nie tylko opowiada najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego pt. "Wesele". Miejscowy bogacz niejaki Wojnar (Marian Dziędziel) wydaje za mąż swą jedyną córkę Kasię (Tamara Arciuch). Wieść gminna niesie, że panna młoda jest w ciąży. Przyszła młoda para w prezencie ślubnym od rodziców Kasi dostaje nowiutki samochód z tzw. najwyższej półki. Najbardziej zadowolony z tego jest Janusz, pan młody (Bartłomiej Topa). Okazuje się jednak, że dokończenie transakcji kupna auta stanowi poważny problem. Dostawca samochodu - szwagier księdza proboszcza domaga się aktu notarialnego sprzedaży pewnej przydrożnej działki. Problem polega na tym, że jej właścicielem jest dziadek panny młodej, który nie zgadza się oddać ziemi w ręce Wojnara i to nawet za godziwą zapłatę od syna. Wkrótce wychodzi na jaw, że człowiek podający się za szwagra (Paweł Wilczak) nie zna księdza i jest tylko pośrednikiem. W dodatku zaczyna coraz brutalniej domagać się obiecanego aktu własności. "Wesele" Smarzowskiego to tragikomiczna historia chciwego człowieka, który uwierzył w słowa: Pieniądze dadzą ci szczęście. Wojnar to człowiek tak zaślepiony żądzą bogactwa, że nie zauważa uczuć najbliższych osób. Myśli, że pieniądze są w stanie zjednać mu całą wieś, z policją, prawnikiem i proboszczem. Jego niezachwiana wiara w moc pieniędzy zostanie jednak tej jednej weselnej nocy wystawiona na najcięższą próbę. Z człowieka sukcesu, za jakiego się uważał, stanie się marnym pośmiewiskiem całej wiejskiej społeczności. Wszystko to za sprawą prezentu ślubnego, który niczym przysłowiowy koń trojański na trwałe zakłóci spokój rodziny Wojnarów. Mocną stroną filmu Smarzowskiego jest umiejętne połączenie tradycji weselnych ( oczepin) ze współczesnymi realiami. Ukazanie rozbawionego towarzystwa jako karykatury anonimowych przedstawicieli polskiego narodu dodaje siły temu filmowemu obrazowi. Mamy tu przekupnego notariusza (Arkadiusz Jakubik), wyrachowaną Wojnarową (Iwona Bielska), zdesperowaną z powodu niechcianej ciąży pannę młodą, zapatrzonego w egoistyczne potrzeby pana młodego, łasego na pieniądze księdza, wujka Mundka (Jerzy Rogalski) - życiowego nieudacznika, topiącego swe smutki w alkoholu, przekupnych policjantów, mafiosa z odstającymi uszami oraz tzw. cichodajkę, Weselne towarzystwo zabawia kapela Tymona Tymańskiego doskonale wpasowana w klimat remizowych baletów. Muzyka stworzona na potrzeby filmu to bardzo udana imitacja discopolowej rozrywki. Teksty Tymona są jednak satyryczną kpiną z tej lekkiej i przyjemnej muzyki biesiadnej, która opanowała większość polskich wesel. Ogromnym atutem filmu są znakomite kreacje aktorskie. Widać, że Smarzowski ma nosa i wybrał doskonałą ekipę, składającą się w większości z mało popularnych aktorów. Tworzą oni zgraną całość, na tyle jednak różnorodną, że oglądanie filmu pozwala na przyjrzenie się poszczególnym postaciom. Na pierwszy plan wysuwa się rewelacyjna rola Mariana Dziędziela. Za rolę Wojnara otrzymał on Złote Lwy na ostatnim Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni. Nagroda jak najbardziej zasłużona, bo bez świetnego występu aktora nie powstałby tak dobry film. Ta rola jest osią spajającą wielowątkową fabułę filmu i od tego na ile przekonująco wypadnie zależało praktycznie powodzenie całej historii. Dziędziel stworzył postać autentycznie tragiczną. Jego Wojnar do końca nie jest w stanie pojąć co się stało, jak to możliwe że całe dotychczasowe, poukładane życie nagle legło w gruzy. Rozpaczliwie próbuje naprawić piętrzące się przed nim problemy za pomocą wyciąganej z kieszeni gotówki. Nie mniej interesująca jest rola Jerzego Rogalskiego wcielającego się w postać wujka Mundka. Pełen optymizmu nieudacznik bardzo przypomina bohaterów znanych z czeskiej literatury i filmów. Jego ogorzała i wiecznie uśmiechnięta twarz na długo pozostaje w pamięci po wyjściu z kina. Rogalskiemu doskonale wtóruje Arkadiusz Jakubik odgrywający notariusza. Aktor doskonale przedstawił przemianę urzędasa-formalisty w łapiącego życiową okazję chciwego człowieczka. Na uwagę zasługuje także Tamara Arciuch, filmowa panna młoda zmagająca się z tajemnicą swej ciąży, która w akcie rozpaczy nie waha się zniszczyć tego co stało się obiektem pożądania pana młodego. Rozczarowuje natomiast występ Macieja Stuhra w roli zakochanego w Kasi kamerzysty. Nie wnosi on do filmu ani odrobiny charakterystycznej dla siebie przebojowości. Dobrze wypadły zdjęcia Andrzeja Szulkowskiego, który w czasie trwania filmu zmienił plany ujęć. Początkowo są to obrazy obejmujące całą grupę postaci, natomiast wraz z rozgrzewaniem się całej weselnej imprezy, podobnie jak otoczenie, kadry stają się jakby bardziej duszne. W tej części filmu mamy o wiele więcej zbliżeń twarzy, co tworzy pewną klaustrofobiczną przestrzeń. Szerokie ujęcia kończące film to zapowiedź nowego dnia i powrotu do rzeczywistości po hulaszczej zabawie. Film Smarzowskiego to udana satyra na materialistyczną Polskę. Tragikomiczny wydźwięk całego obrazu przypomina moralitet, którego przesłanie jest jasne: Pieniądze szczęścia nie dają. I choć to brzmi jak banał, dla wielu naszych zagonionych pracą i matactwami rodaków ta oczywista prawda ciągle jeszcze wydaje się niedostępnym wtajemniczeniem. Co ciekawe klimat filmu doskonale wpisuje się w ostatnie wydarzenia w Polsce, które pokazują, jak mamona skutecznie mami obietnicą krótkotrwałego szczęścia osoby z najwyższych gremiów politycznych. Sławomir Lipowczyk (Pan Li)83% użytkowników uznało tę recenzję za pomocną (101 głosów). CytatybazaAndrzej LepperJeżeli ktoś mówi, że wystaje nam słoma z butów, to brawo [...] Jeżeli ktoś mówi, że wystaje nam słoma z butów, to brawo mu bijemy i cieszymy się – niech widzi tę słomę w butach. A z czego żyje miasto, nie ze wsi? A 80 proc. ludzi, którzy żyją w miastach pochodzi z polskiej wsi. Nieco podobne cytaty Jeżeli teoria względności okaże się prawdziwa to Niemcy nazwą mnie wielkim Niemcem, Szwajcarzy Szwajcarem, a Francuzi wielkim uczonym. Jeżeli natomiast teoria względności okaże się błędna, wtedy Francuzi nazwą mnie Szwajcarem, Szwajcarzy Niemcem, a Niemcy Żydem. (...) ocena ta zależy głownie od stosunkowej biegłości robotnika, intensywności wykonywanej przez niego pracy. Raz ustalona skala ocena nie ulega większym zmianom. Dawno już uznano, że dzień pracy jubilera ma większą wartość niż dzień pracy zwykłego robotnika i każdy z tych rodzajów pracy zajmuje odpowiednie miejsce w skali wartości. Jeżeli ilość pracy wzrośnie lub spadnie od 1/10, 1/5 lub ¼ to w odpowiedniej proporcji zmieni się także względna wartość towaru Aby stać się towarem, produkt musi przejść drogą wymiany do rąk tego, komu służy jako wartość użytkowa. Wreszcie żadna rzecz nie może być wartością, jeżeli nie jest przedmiotem użytecznym. Jeżeli jest bezużyteczna, to i praca w niej zawarta jest bezużyteczna, nie wchodzi w ogóle w rachubę jako praca i dlatego nie stwarza wartości. W samym stosunku wymiennym towarów ich wartość wymienna ukazała się nam jako coś zgoła niezależnego od ich wartości użytkowych. Jeżeli więc istotnie abstrahujemy od wartości użytkowej produktów pracy, otrzymujemy ich wartość, zgodnie z podanym właśnie określeniem. To wspólne, co znajduje wyraz w stosunku wymiennym, czyli w wartości wymiennej towarów, jest więc ich wartością. Gdyby skarb państwa wypełniał stare butelki banknotami, zagrzebywał je w opuszczonych szybach węglowych na dostępnej głębokości i zasypał te szyby śmieciami, a następnie pozostawił wydostanie tych banknotów – w myśl doskonale wypróbowanych zasad laisses – faire'yzmu – prywatnym przedsiębiorcom (oczywiście po uzyskaniu dzierżawy terenu banknotonośnego), bezrobocie zostałoby przezwyciężone, a w wyniku tego zarówno dochód realny społeczeństwa, jak i jego kapitał rzeczowy osiągnęłyby prawdopodobnie poziom znacznie wyższy aniżeli istniejący obecnie. Rozumniej zapewne byłoby budować domy itp., jeżeli jednak stoją temu na przeszkodzie trudności natury politycznej i praktycznej, lepiej już zakopywać banknoty niż w ogóle nic nie robić. Jak godzimy się na patologię, to utrwalamy patologię. Jeżeli normą jest patologia, to świat zwariował. Zmarnowaliśmy bardzo dobry okres 2005–07, gdy można było stosunkowo łatwo reformować finanse publiczne. Przez ostatnie dwa lata trwał paraliż decyzyjny wywołany wetem prezydenta. Problemy narastały, choć nie przybrały katastrofalnego rozmiaru. Jeżeli jednak na szczytach państwa utrzyma się paraliż, który utrudni podejmowanie niezbędnych działań, Polska będzie postrzegana jako kraj o rosnącym ryzyku politycznym. Bardziej uważni analitycy już się wpatrują w sondaże wyborcze i zastanawiają, czy po wyborach będziemy mieli scenariusz politycznego paraliżu i wrogości na szczytach państwa, czy scenariusz, który stworzy szansę, choć nie gwarancję na działania, które oddalą od Polski ryzyko kryzysu. Jeżeli przyjmiemy pogląd socjalistyczny, że wszystko jest państwowe z natury, włącznie z pieniędzmi, to wszystko jest państwowe. Tak jest. Ale jeżeli oni chcą tego skoku, żeby coś zrobić, to trzeba im pomóc, trzeba troszeczkę przymrużyć oko. Ale to jest ryzykowne, bo jak przymrużymy dziś, to jutro będzie ciężko w ogóle otworzyć. Jeżeli jest tylko snem bez marzeń, toż przedziwnym zyskiem byłaby śmierć... Bo zdaje mi się, że gdyby ktoś miał wybrać w myśli taką noc, w której tak twardo zasnął, że nawet mu się nic nie śniło, i inne noce i dni swego życia miał z nią zestawić i zastanowiwszy się powiedzieć, ile też dni i nocy przeżył lepiej i przyjemniej od tamtej, to myślę, że (…) na palcach policzyć by je można (…), więc jeżeli śmierć jest czymś w tym rodzaju, to ja ją mam za czysty zysk! Majstrowanie przy dacie urodzenia? W Afryce prawie wszyscy to robią. Spójrzcie na Rogera Mille. Grał w wieku czterdziestu paru lat, a tak naprawdę był już po pięćdziesiątce. To samo Jay-Jay Okocha i wielu zawodników, którzy kopali w polskiej ekstraklasie. فącznie z Abelem Salamim, którego sam tutaj sprowadzałem. Piłkarze obniżają sobie wiek na potęgę, ale ja tego nie neguję. Jestem pełen podziwu. Jeżeli zawodnik zamiast 32 lat, ma 38 i daje z siebie wszystko, sprostuje oczekiwaniom, to wypada mu tylko poklaskać – mówi Larry Okey Ugwu, dyrektor Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Spotkaliśmy się z nim w listopadzie. Od razu dało się wyczuć, że to pozytywna postać. Uśmiechnięty, szczery, inteligentny. Opowiada o piłce i życiu. O bagażu doświadczeń, jakie podsyłał mu los. Nie uwierzycie, ale gdy miał trzy lata, leżał już w otwartej trumnie i powoli wybierał się na tamten świat. To była ospa. W pewnej chwili przyszła jego matka chrzestna. Rzuciła się na trumnę, a on kichnął i zaczął płakać.– Chodzi pan dzisiaj na mecze? – Kiedyś chodziłem często. Nigdy nie miałem z tym problemu. Jestem człowiekiem bezkonfliktowym, nikomu nigdy nie wchodziłem w paradę. Bywałem na meczach Lechii i ani razu nic złego mnie nie spotkało. Teraz nie chodzę już dziesięć lat, ale to tylko z braku czasu. Nie boję się, że spotka mnie coś przykrego. Ludzie, którzy są wrogo nastawieni do czarnoskórych, to tak naprawdę garstka. Ich nie jest dużo, ale potrafią rozbudzić zwierzęce instynkty u innych.– Słyszałem, że jednak spotkały pana przykre incydenty. – Miałem różne, ale nie ze strony kibiców. Kiedyś ktoś włamał mi się do samochodu, odjechał sto metrów od mojego mieszkania i na terenie szkoły podstawowej wjechał w słup, aż po silnik. Sufit zniszczony, szyby wybite, na drzwiach rasistowskie napisy. Trudno. Trzeba mieć mocny charakter. Ja go mam.– Ł»ycie w Afryce też nie rozpieszczało… – Otarłem się o śmierć kilka razy. Całe moje życie to jest jedna wielka niewiadoma. Różne rzeczy się działy. Mam bagaż doświadczeń, jak siedemdziesięciolatek. Niektórych rzeczy nie da się opisać. Przeżyłem wojnę w Nigerii jako dziecko. To było dramatyczne. Bombardowanie itd. Nie chcę do tego wracać. Ważne, że jestem zahartowany i jeśli chodzi o rasistowskie zaczepki, to mam solidny pancerz.– Zmienia się coś na lepsze? – Chyba jest lepiej. Powiem szczerze, że w PRL-u tego nie było. Jeśli już, to była raczej ciekawość. Dzieci pocierały moją rękę, żeby zobaczyć, czy jest brudna. Tuż po upadku komuny zaczął się ruch skinheadowski. Około 1999 roku zaczęło się to trochę uspokajać. Teraz dużo ludzi wyjeżdża za granicę, są bardziej świadomi. Najczęściej jest tak, że jak człowiek wyjedzie na Zachód do pracy, to nagle okazuje się, że jego najlepszym kumplem jest czarnoskóry. To jest okazja, kiedy możesz poznać człowieka i przekonać się, że jeśli ma inny kolor skóry, to wcale nie oznacza, że jest kimś gorszym. Po prostu pochodzi z innego zakątka świata, ale człowiek jest człowiekiem. Albo dobrym, albo złym. Dzieciaki oglądają dzisiaj telewizję i ich autorytetem jest czarnoskóry raper. Mentalność się zmienia.– W Lechii jesienią świetnie grali Deleu i Traore. Piłkarze, którzy na początku nie byli w niej mile widziani. – Lechia dzisiaj wygrywa mecze, dzięki zawodnikom, których kibice nie chcieli. Ale co tam się będę przejmował. Fajnie, że chłopaki pomagają drużynie zdobywać punkty. Ściskam kciuki za Lechię, grają ładną piłkę.– Urodził się pan w Nigerii, ale od prawie trzydziestu lat mieszka w Polsce. Akurat oba kraje łączy to, że jej futbolowe reprezentacje ciągle mają jakieś kłopoty. Wstydzi się pan czasem za nie? – Bardzo się wstydzę. Jeżeli chodzi o problemy reprezentacji Polski, to jest to zrozumiałe. Nie ma materiału. W Nigerii jest trochę inaczej. Tam po prostu brak jakiejkolwiek organizacji. Możemy pochwalić się świetnymi piłkarzami, ale selekcja drużyny narodowej to jakiś dramat. Ciągle miesza się politykę ze sportem. Szkoda nawet o tym gadać. Nigeria, o której mówiło się, że jest afrykańską Brazylią, z roku na rok spada na dno. Przejmują pałeczkę mniejsze kraje, typu Ghana, Wybrzeże Kości Słoniowej, może Senegal.– Ostatnio czytaliśmy, że przed którymś z meczów był problem z zorganizowaniem obiadu. – W Nigerii wszystko jest możliwe. Nie słyszałem tego, ale wcale się nie dziwię. To chleb powszedni. Najważniejsze są pieniądze dla urzędników i tych wszystkich ludzi z federacji, którzy ciągle braliby związkowe pieniądze i jeździli w delegacje.– Czyli taka mała kopia naszego PZPN-u. Jest już jakąś słynna przyśpiewka, w której kibice obrażają na stadionach związkowe pasibrzuchy? – Nie. Jeszcze nie. Ale problem zaczyna się właśnie na tych urzędnikach, którzy ciągle gdzieś podróżują. Tam, gdzie powinno być ich pięciu, to jeździ pięćdziesięciu. Pieniądze, które powinny być na zawodników, idą na oficjeli. I jak tu iść do przodu? To nie dziwota, że czasem piłkarze celowo się nie wykazują. To protest. Problem Nigerii jest głębszy niż nam się wydaje. Polski problem jest prostszy. Jeżeli będzie taki materiał ludzki, jaki był kiedyś, to kadra zacznie wygrywać.– Mówi pan, że kiedyś był lepszy materiał. Nigeria też miała dużo większe nazwiska. Nie widać teraz kogoś w stylu Jay-Jay Okochy. – Okocha nie dość, że był świetnym piłkarzem, to miał charyzmę, potrafił wpłynąć na kolegów. Każda drużyna musi mieć takiego przywódcę. Jeśli go nie ma, zaczyna się problem. Francja – mają najlepszych zawodników, ale nie posiadają lidera. Nadal nie ma kogoś, kto wypełniłby lukę po Zizou. Dopóki to miejsce będzie puste, dopóty będą słabe wyniki. Polska ma tę samą sytuację.– Naprawdę nie ma nikogo, kto przejąłby pałeczkę? – No nie ma. John Obi Mikel to nie jest ten kaliber. To jest chłopaczek, który ma umiejętności, ale nic poza tym. Kanu miał osobowość, ale najlepsze lata ma już za sobą. Powoli schodzi ze sceny. Nie ma nikogo. Czekamy.– Po mistrzostwach świata reprezentacja Nigerii została zawieszona. Mówiło się o dwóch latach przerwy, a tymczasem już po kilku tygodniach działacze zmienili zdanie. – Odwiesili. Nie wiem, czy słusznie. Czasami trzeba zrobić porządek. Nowy prezydent Nigerii miał plan. Po prostu wziął wszystkich za uszy i wywalił. Zawiesił na dwa lata. Chciał zrobić porządek. Stworzyć wszystko od początku. No, ale wszechmogąca FIFA powiedziała, że absolutnie się nie zgadza. Nigeria musiała się ugiąć. Koszty zawieszenia były ogromne. To byłyby miliardowe straty.– A co pan powie o polskiej reprezentacji? Za dwa lata czeka nas kompromitacja? – Jeśli Smuda zatrzyma tych piłkarzy, których już ma i zacznie szlifować ich formę, to jestem przekonany, że za dwa lata powstanie wielki zespół. Bo o to w tym wszystkim chodzi. Jedna dobrze funkcjonująca wspólnota jest lepsza niż jedenastu Maradonów, z których każdy gra sam i biegnie w innym kierunku.– Nie obraził się pan na Smudę za ostatnie wypowiedzi na temat Ugandy? Ł»e busz, że biegają na boso itd. Może w końcu należałoby mu zakazać publicznych wypowiedzi? – Przecież on się nie zna. Jest pod presją i słoma zaczyna wystawać mu z butów. Bezczelnie obraża nas, jako obywateli Afryki. Człowiek na takim stanowisku powinien jakoś się zachować. Wielu Europejczyków popełnia ten sam błąd i dlatego często dostają od nas po dupie. Jak on może tak mówić? Nie pamięta, jak dostał lanie od Kamerunu?! Od tych, którzy biegają na boso po buszu. Gdzie jest logika? Uganda, Kenia, Kongo – piłka nożna powoli się wyrównuje. Wszędzie. Nikt nie może lekceważyć nikogo.– Jan Tomaszewski powiedział jakiś czas temu, że tę sprawę należy zgłosić do ministerstwa sprawa zagranicznych. – Przypomniał mi się teraz minister Ziobro, który powiedział, że w Ghanie pierwszoligowi piłkarze biegają po boisku na bosaka. Jak można tak zniekształcać obraz? Ghana to świetnie rozwijający się kraj, była jakiś czas temu gospodarzem Pucharu Narodów Afryki, a na mundialu dotarła do 1/8 finału. Przegrali z braku szczęścia. Brzydzę się stereotypami.– Mocno czuje się pan urażony, czy raczej potrafi podejść do tego z dystansem? – Nie no, nie robię dramatu. Śmieję się z tego. Słyszałem dużo gorsze rzeczy. Ogólnie uważam jednak, że nie ma sensu go zmieniać. I tak nic to nie da.– A co pan myśli o naturalizacji piłkarzy? Taki Arboleda – brać go? – Jeśli gra w polskiej lidze, mieszka w tym kraju wiele lat, ma potencjał, chce grać, to jak najbardziej. To pomoc dla polskiej drużyny. Im więcej różnych charakterów, systemów myślenia, tym lepiej. Spójrzcie na Francję, na Niemcy.– No tak, ale tam większość zawodników urodziła się i wychowywała w tym jednym, konkretnym kraju. U nas bierzemy kogo popadnie. Może należałoby powiedzieć w końcu głośne stop? – Nie ma materiału. Każdy orze, jak może. Olisadebe pomógł. Dostaliście się na mundial w Korei i Japonii. Co się z nim teraz dzieje?– Gra w Chinach – Trochę się stoczył. Pamiętam, że miał kontuzje. – Zna pan osobiście jakichś piłkarzy? – Kiedyś znałem. Z dziesięć lat temu, jak pojechałem do domu, to poznałem Daniela Amokachiego, Tijani Babangidę. Spotkaliśmy się w Lagos. Mieszkam w miejscu, gdzie jest piękne, duże, otwarte boisko. Ludzie przychodzą i grają. Oni też przychodzili. Tam wyrastali i tam chętnie wracają. Zawsze przychodzą. Do dzisiaj tak jest.– A polskich? – Z nikim nie miałem kontaktu. Znałem kilku Nigeryjczyków, którzy grali w Polsce. Spotykałem ich w ambasadzie albo na jakichś imprezach. Kiedyś próbowałem sprowadzać zawodników z Nigerii, ale szybko zorientowałem się, że nie jest to łatwa praca. Trzeba należeć do klik. Można to nazwać zabawnie mafią. Sprowadziłem dwóch zawodników. Jednym z nich był Abel Salami.– Dalej gra w Stalowej Woli? – Nawet nie wiem, ma teraz innego agenta, pewnie gdzieś gra.– Jak wyglądały jego początki w Polsce? – Miałem takiego gościa, który współpracował z Ptakiem w فodzi. Ale on mnie wystawił. W momencie, gdy sprowadziłem chłopców, to powiedział, że jest po sezonie. Zostałem z dwoma chłopakami na utrzymaniu. Musiałem działać. Zadzwoniłem do Lechii. Potem do Malborka. Potem dogadałem się z moim kolegą i paroma chłopakami. Trafił do Stomilu. Nie żałuję, że im pomagałem. Każde doświadczenie w życiu jest przydatne. Ogólnie, to Nigeria jest fabryką talentów. Chciałem się dogadać z Lechią, żeby sprowadzać do nich młodych piłkarzy. Klub ma fantastyczne miejsce w Gdańsku na Traugucie, gdzie można by zrobić szkołę dla młodych. Będą się uczyć, grać w piłkę. Za darmo by ich mieli. Nie mogłem się z nimi dogadać. Albo nie mieli pieniędzy, albo chęci.– Mówi pan o fabryce talentów. Na pewno dużo było takich zawodników, którzy mieli niesamowite umiejętności, ale nigdy nie zaistnieli w świadomości kibiców. Może rzuci pan kilka nazwisk? – Było ich mnóstwo. Grali w kraju, nikt ich nie wyłowił. Liga nigeryjska jest zawodowa. Mnie to najbardziej boli, że prawie nikt jej nie ogląda. Mamy ładne stadiony, ale nikt nie przychodzi! Ludzie wolą siedzieć w domu i oglądać Chelsea. Dochodzi do tego, że jak jest mecz z Manchesterem, to dochodzi do bijatyk. Prawdziwie angielski klimat.– Jak w ogóle zaczęła się pana pasja do piłki? W latach 60., 70. w Afryce był dostęp do gazet, radia, telewizji? – W moim domu tak. Mieszkaliśmy w mieście, mój ojciec był politykiem, więc mieliśmy łatwiej. Gdy byłem młody, to przeważnie słuchaliśmy piłki w radio. Sam też kopałem. Grałem w szkole. Miałem czternaście lat i byłem w… Jak to się nazywa? Trampkarze? W pewnym momencie złamałem nogę. Szkoła nic nie dała na leczenie i rodzice powiedzieli, że już nigdy dla nich nie zagram. Zmieniłem sport na koszykówkę, ale nie miałem wzrostu. Szybko przestałem rosnąć i musiałem pracować dwa razy więcej niż reszta. Potem też doznałem kontuzji. Tak to się skończyło. No, ale przynajmniej miałem styczność z Hakeemem Olajowonem, który grał później w NBA. Grał przeciwko mnie.– Zna pan przypadki sportowców, którzy majstrowali przy dacie urodzenia? To często poruszany temat. – W Afryce prawie wszyscy to robią. Spójrzcie na Rogera Millę. Grał w wieku czterdziestu paru lat, a tak naprawdę był już po pięćdziesiątce. To samo Jay-Jay Okocha i wielu zawodników, którzy grali w polskiej ekstraklasie.– Salami też? – فącznie z Abelem Salamim. Piłkarze obniżają sobie wiek na potęgę, ale ja tego nie neguję. Jestem pełen podziwu. Jeżeli zawodnik zamiast 32 lat, ma 38 i daje z siebie wszystko, sprostuje oczekiwaniom, to wypada mu tylko poklaskać. Wszystko zaczyna się w domu.– Jak to? – W Nigerii jest taka zasada, że nie zawsze jest rejestracja urodzenia. Bo administracja nie jest tak rozwinięta. To zawsze jest tak, że człowiek idzie do sądu albo notariusza i dostaje papier potwierdzony przez wujka, że on się urodził w takim i takim czasie. Jeżeli chłopak ma 25 lat, przyjdzie wujek i poświadcza, że ma 19, to urzędnik daje pieczątkę i już. Tak to działa.– Pan oprócz tego, że jest dyrektorem Nadbałtyckiego Centrum Kultury, to gra jeszcze w zespole. Możemy spodziewać się jakiejś piosenki przed Euro 2012? – Poczekajmy, może coś się wymyśli. Przede wszystkim jestem artystą, dopiero potem urzędnikiem, a na końcu prawnikiem, bo takie mam wykształcenie. Z umiłowania artysta, ale na chleb zarabiam będąc urzędnikiem. Tak to wygląda. Jako artysta działam na kilku frontach. Mam trzy zespoły.– I jak pan to godzi? – Nie znajduję czasu. Jestem bardzo zmęczony. Powiem wam jednak, że artystyczna część mojego życia podtrzymuje mnie przy życiu. Inaczej bym zwariował. Dalej będę działał jako artysta.– Widzi pan artystów wśród polskich piłkarzy? – Nie, to raczej rzemieślnicy. Ale niech pracują. Strasznie im kibicuje. Jeżeli wezmą się w garść, być może za dwa lata zobaczymy ich chociażby w półfinale? Dlaczego nie? Trzeba być optymistą.

słoma z butów ci wystaje